Odpowiedź na to pytanie jest tak bardzo nieoczywista, a tak zwana „odpowiedź prawidłowa”, jeszcze mniej dostępna – przynajmniej „od ręki”.
Od dwóch tygodni obserwujemy rozwój pandemii, własne reakcje i reakcje innych ludzi (np. w sieci, ale też u naszych bliskich i znajomych) i, przynajmniej dla mnie, widoczny jest pewien schemat. Podejścia do działania i rozwiązań są oczywiście różne, ale jest jeden element wspólny:
Za nic nie pozwalamy sobie na zatrzymanie się.
Przypomina to postawę starszej osoby, która upiera się, by wychodzić z domu, bo jeśli w nim zostanie, stanie się „nieaktywna w świecie”, „niepotrzebna” i świat, biologia z niej „zrezygnuje”. Mamy dokładnie tak samo.
Boimy się zatrzymać nawet na moment, nawet w obliczu światowej pandemii, w obawie, że świat z nas zrezygnuje.
Przywykliśmy do myślenia w taki sposób: jeśli nie przesz do przodu, zostajesz w tyle. Jeśli się nie rozwijasz, to się cofasz. Jeśli nie wykorzystujesz każdej dostępnej chwili na rozwój swoich kompetencji, Twoja siła przebicia maleje, a Ty robisz się coraz mniej wartościowy. Więc staramy się nadążać, a jeśli coraz szybsze tempo, jakie sobie narzucamy, w końcu jest po prostu za duże, jesteśmy skłonni w głębi duszy przyznać, że z tempem jest wszystko ok, tylko my się nie nadajemy.
Właśnie dlatego początek epidemii zbiega się z nawoływaniem do tego, aby nie zwalniać nawet na chwilę, żeby dodatkowy czas (jeśli taki mamy) wykorzystać koniecznie na dodatkową edukację, kursy zawodowe (lub ich tworzenie) i zwiększanie kompetencji, a w chwilach relaksu koniecznie zadbać o swoje obeznanie w tak zwanej wysokiej kulturze, bo ono także zwiększa naszą wartość na zewnątrz.
Dlatego nasze skrzynki zalewają newslettery z radami, jak pozostać superaktywnym w czasie kwarantanny w domu, przebijamy się przez kolejne posty blogowe z zestawieniami kursów, książek, które sprawią, że będziemy jeszcze bardziej kompetentni, uznanych spektakli do obejrzenia przez Internet, nawet jeśli na co dzień nie lubimy teatru, etc.
Co to wszystko znaczy? Że cały czas nastawiamy się na PRZYSZŁOŚĆ. Zwiększamy kompetencje, swoją wartość na rynku pracy i na rynku socjalnej zajefajności, z przekonaniem, że to zaowocuje w przyszłości, że tę przyszłość MAMY, że dziś jeszcze nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, ale w przyszłości na pewno będziemy, jeśli zapracujemy na to dzisiaj. I wtedy będziemy mieć czas na bycie tu i teraz, na prawdziwe, realne i namacalne, żywe życie. Jednym słowem…
Uważamy, że teraz nie jest czas na życie w teraz.
W końcu nie jesteśmy jeszcze zbyt dobrzy, żeby bez wyrzutów sumienia móc sobie na tę NAGRODĘ pozwolić.
Teraz jest przecież czas na odwieczne przygotowania. Do epidemii, do kryzysu ekonomiczno-gospodarczego, który ma niebawem nastąpić, do trudnej sytuacji na rynku pracy, do braku zleceń, do braku płynów antybakteryjnych w sklepach, do najróżniejszych scenariuszy. Jeśli się przyjrzysz, możesz ze zdziwieniem się przekonać, że całe Twoje życie składa się z takich przygotowań.
To podejście, na które pracowaliśmy przez lata, a nasza cywilizacja – przez dziesiątki lat i całe pokolenia. Takiego podejścia jesteśmy uczeni od dzieciństwa, utrwala się to nam na etapie edukacji, znajduje to potwierdzenie na rynku pracy, który ciągle wymaga od nas przekwalifikowywania się i kolejnych przygotowań na niepewną przyszłość.
Pragmatyka jest potrzebna, dzięki niej możemy w miarę sprawnie funkcjonować i zadbać o to, co jest nam konieczne do życia. Ale jednocześnie sprzyja rozwinięciu w umyśle stanu ewidentnie patologicznego, zakładającego, że czas na „życie w teraz” dopiero nadejdzie. Będzie za iks lat, za rok, za tydzień, jak tylko przygotujemy się na…, w najlepszym wypadku za chwilę, a na pewno nie ma go TERAZ.
Tylko co, jeśli nie będzie innego czasu?
Mamy myślenie życzeniowe, które zupełnie absurdalnie popieramy naszym pokrętnym rachunkiem prawdopodobieństwa. Skoro mamy już swoje lata i przez wszystkie te lata niewątpliwie udało nam się utrzymać przy życiu, doczekaliśmy „jutra” już setki razy, to statystycznie rzecz biorąc, jest całkiem mało prawdopodobne, żebyśmy mieli nie dożyć jutra jutrzejszego. No przecież tak myślisz, nie mów, że tak nie jest. Ale, kuriozalnie, ludzie swoich juter nie dożywają – tak, to się zdarza, witamy na planecie Ziemia!
Na pewno są Ci znane pytania z serii: „co byś zrobiła wiedząc, że pozostał Ci ostatni tydzień życia”? Albo tylko jedna doba? Ależ mamy wtedy genialne odpowiedzi, czułe i poetyckie, prawdaaaa?
Spędzilibyśmy czas z bliskimi, pogodzili się, zrobili coś dobrego dla innych. Przyrządzili i zjedli swój ulubiony posiłek. Pobawilibyśmy się z dziećmi, tak naprawdę, będąc tu i teraz razem z nimi. Kochali się namiętnie z partnerem. Napisali ważny list. Obejrzeli zachód słońca. Śpiewali ulubione piosenki. Pomodlili się lub medytowali. Przytulili się do siebie.
Jakoś nie przychodzi nam do głowy odpowiedź: chciałabym wtedy zrobić jeszcze jeden kurs zawodowy, ukulturalnić się operą w Internecie, albo zwiększyć kompetencje.
Teraz kontra nigdy
Więc czy pandemia to jest dla Ciebie wreszcie wystarczająco dobry powód, by się zatrzymać? Wystarczające usprawiedliwienie, by pozwolić sobie na tzw. „zwykłe życie”, tak niedoceniane, a czasem, przez nierozumiejących, nazywane, paradoksalnie, „życiem bez ambicji”?
A jeśli nie, kiedy nadejdzie to legendarne „jutro”, kiedy będzie to ten czas i jak zamierzasz go rozpoznać? I ile czasu Ci wtedy zostanie?
Just sayin’.
Artykuł Czy pandemia to wystarczająco dobry powód, żeby się zatrzymać? pochodzi z serwisu ZenBlog.pl.