Ostatnio w moim planowaniu i wcielaniu w życie nowych pomysłów dużo się zmieniło. Te zmiany przychodziły powoli kroczek za kroczkiem, ale z każdą taką zmianą szło mi się lżej i więcej rzeczy mi się udawało. I to wcale nie dlatego, że dokonywałam nadludzkich wysiłków. Wręcz odwrotnie, czułam się tak, jakby wszechświat mi sprzyjał, a po cichu pomagały krasnoludki.
Obserwując te zmiany, doszłam do wniosku, że to dlatego, że… sama przestałam sobie przeszkadzać.
„Ej, może jeszcze za wcześnie na taki post?” – pomyślałam od razu, czując ukłucie ego, które nazwało mnie chwalipiętą i wystraszyło się ewentualnych przyszłych niepowodzeń, które tak bardzo nie pasowałyby do tego scenariusza…
Nabrałam wątpliwości i zanim zdecydowałam się na publikację, tekst przeleżał dwa miesiące, aż wreszcie… przydał się mi samej. I dlatego postanowiłam go opublikować. Może komuś się przyda, tak jak mi.
Chcę podzielić się tym doświadczeniem, bo w mojej rzeczywistości wiele zmieniło.
Jak przestałam przeszkadzać sobie w osiąganiu celów:
1. ODPUSZCZAM „CHCENIE”
Jeśli czegoś bardzo, bardzo chcę, odpuszczam sobie „pragnienie” tego. To znaczy, odpuszczam sobie tę czynność pragnienia. Zaraz wyjaśnię! Nie chodzi o to, by stracić wiarę albo intencję, ale by niezależnie od wyniku naszych działań było „ok” – czy to swoje pragnienie spełnimy, czy nie. Odpuszczam sobie tylko to uczucie: „muszę, inaczej się uduszę!”.
Dzięki temu presja staje się o wiele mniejsza. Nadal działam, ale już bez myślenia w kategoriach wygranej lub przegranej, albo oceniania siebie lub porównywania się do innych („bo przecież innym się udało”, „jestem do niczego”, „muszę to zdobyć, by udowodnić, że…”, „jeśli efekt będzie inny, niż tego chcę, to będzie dowód na…”, etc.).
Taka oznaka, że chcemy czegoś ewidentnie zbyt mocno i sami działamy na własną niekorzyść, to zarywanie nocy nad jakimś tematem, albo ciągła obawa o to, że nie zdążymy wyłapać, zapisać i rozwinąć jakiegoś pomysłu. I tak nie zrealizujemy WSZYSTKICH pomysłów, jakie kiedykolwiek wpadły, bądź wpadną nam do głowy – to nawet nie jest realne.
Dając za wygraną i godząc się ze stratami, robię miejsce na to, co jest tak dobre, że i tak nie zdołałabym wyrzucić tego z pamięci.
2. NIE EKSCYTUJĘ SIĘ PLANAMI
Gdy planowanie i wymyślanie strategii zaczyna bez reszty mnie pochłaniać (a według Talentów Gallupa jestem strategiem, więc czasem naprawdę mocno się wkręcę!), przerywam i robię pierwszą lepszą rzecz z listy – NATYCHMIAST! Zawsze jest coś, co można zrobić już teraz. Ale ZROBIĆ, a nie wykonać kolejną listę „to do”.
To ważne, żebym w ogóle zdążyła przejść do działania, zanim całą energię wykorzystam całkowicie bezużytecznie, czyli na kreowanie wizji, która przez wyczerpanie energii na samą siebie, nigdy nie doczeka się realizacji.
Ile razy mi się to zdarzyło! Czasem wydaje mi się, że nie mogę zacząć, bo nie mam jeszcze wszystkich elementów układanki (na przykład potrzebnego sprzętu, etc.), ale prawie zawsze to nieprawda.
Poza tym, działanie jest największym generatorem energii. Jeśli w porę do niego przejdziemy, ono samo zacznie nas karmić energią. Pojawi się satysfakcja. A ona już zadba o to, byśmy dalej realizowali swoje pomysły!
3. CZEKAM NA PODPOWIEDZI
Lubimy to poczucie, że wszystko zależy wyłącznie od nas i mamy pełną kontrolę nad własnym życiem. Jeśli pojawia się problem do rozwiązania, albo trzeba podjąć jakąś decyzję, już wypisujemy wszystkie za i przeciw i staramy się postąpić „rozsądnie”.
Problem w tym, że nasze myśli nie zawsze są dobrym doradcą. Często wiodą nas na manowce, sugerując rozwiązania na podstawie naszego systemu przekonań, wiedzy i ogólnie przyjętych praw z danej dziedziny.
Tyle razy przekonałam się, że podpowiedzi głowy wcale nie muszą być sensowniejsze od podpowiedzi serca. Dlatego teraz, jeśli naprawdę nie wiem co robić, w którą stronę pójść, pytam. I czekam na odpowiedź od świata. Kto mi zabroni!
Brzmi to co najmniej magicznie (a tak naprawdę całkiem absurdalnie). Ale kiedy postawimy swoje pytanie (co mam zrobić, czym się zająć, jak gdzieś dojść, dostać jakąś możliwość) w pełni świadomie, to znaczy z udziałem naszej woli (pytam, bo chcę uzyskać odpowiedź) i będziemy tej odpowiedzi oczekiwać, wówczas faktycznie się pojawi, z wewnętrznym przekonaniem, że to ta właściwa. JAKIM CUDEM?
W pewnym sensie odpowiemy sobie sami – oczekując odpowiedzi, zamieniamy się w obserwatorów i czujnie wyłapujemy wszystkie „podpowiedzi od świata”, przyglądamy się możliwościom i okazjom, widzimy znaki, które normalnie byśmy przegapili lub uznali za informacje dla kogoś innego. Tyle, że bez naszego oceniającego umysłu. Słowem, zaczyna działać nasza intuicja, a odpowiedzi objawiają się naturalnie.
4. CIESZĘ SIĘ PROCESEM
Dziś to działanie jest dla mnie radochą i świętem, a efekt – skutkiem ubocznym.
Kiedy robię coś dobrowolnie, przeważnie nie robię tego w innym celu niż dlatego, że… po prostu chcę to zrobić. Chcę działać z radością, że mogę to robić i bezinteresownie cieszyć się procesem, a nie ciągle myśleć o tym, „co chcę uzyskać”. Kiedy zaczęłam tak patrzeć na działanie, zrewidowałam rzeczy, które naprawdę mnie cieszą i lubię je robić i te, które tylko mi się wydawało, że lubię, a nieświadomie traktowałam je jako transakcję wiązaną i pragnęłam wyłącznie rezultatu.
Tych drugich podejmowałam się niby bezinteresownie i z własnej inicjatywy, ale, choć wtedy nigdy nie przeszłoby mi to przez gardło (bo sama nie zdawałam sobie z tego sprawy), tak naprawdę oczekiwałam czegoś w zamian – konkretnej reakcji, pochwały, docenienia, wdzięczności, uwagi, sympatii, rewanżu i tak dalej. Ta rewizja nie była intencjonalna – to było raczej „objawienie”.
Przestałam myśleć tyle o zamierzonym efekcie i naciskać na siebie, by go jakimś cudem uzyskać. Bo przecież nie mamy wpływu na reakcje ludzi (ani np. na algorytm Google’a lub Facebooka) i nawet gdy bardzo się postaramy, możemy po prostu… nie mieć szczęścia. Ile razy zdarzyło mi się dać coś gratis klientowi, oczekując wdzięczności lub chociaż jego radości, a dostałam… kwęknięcie. Kilka razy nawet odbiło się to rykoszetem!
Stoicy mawiali: albo masz pełny wpływ, albo tak naprawdę nie masz go wcale, a to oznacza – jak z kolei pisał Victor Frankl – że jedynym, co zależy od Ciebie jest Twoja postawa wobec spraw. Pozwalam sobie więc po prostu zobaczyć „co z tego wyjdzie” i nie robić z własnej inicjatywy rzeczy z zamiarem otrzymania konkretnego X, Y, Z. Nie potrzeba przecież dodatkowych nagród, poza samym robieniem tego, co sama sobie wybrałam i chcę zrobić.
W ten właśnie sposób zaczęłam marzyć nie o konkretnych rezultatach, ale o samym działaniu, a co ważniejsze, być nim usatysfakcjonowana i paradoksalnie otrzymywać więcej, niż mogłabym pragnąć.
To naprawdę jest takie proste.
Mimo, że proste, to wcale szybko do tego nie dotarłam, a i teraz mam takie momenty, kiedy o tym zapominam i zaczynam za dużo główkować. Dlatego napisałam ten post – z nadzieją, że przyda się tak Wam, jak i mi.
Jak zawsze jestem ciekawa Waszych doświadczeń.
Co Wam najbardziej pomaga, a co przeszkadza w realizacji celów?
(I tak, wiem, że pytanie na koniec to taka klasyczna zagrywka ze strony twórców…
Ale co poradzę, jeśli naprawdę chcę wiedzieć jakie są Wasze doświadczenia, bo po to prowadzę ten blog: żeby powymieniać się z Wami ciekawymi spostrzeżeniami, doświadczeniami i wiedzą:))
Inne wpisy, które mogą Cię zainteresować:
Jeśli artykuł Ci się podobał, możesz polubić fanpage Zenbloga i śledzić blog w serwisie Bloglovin’ i na Instagramie. Będzie mi miło, jeśli dołączysz do obserwujących lub podzielisz się tym wpisem z innymi!
Artykuł Jak przestałam przeszkadzać sobie w osiąganiu celów pochodzi z serwisu ZenBlog.pl.