Kiedy pisałam ten tekst (na wyjeździe i chwilę po nim), nie wiedziałam jeszcze, że po powrocie spadnie mi na głowę tyle spraw, a plany spokojnego, miarowego powrotu do obowiązków zostaną obrócone w pył. Że wszystkie dobre emocje i cały spokój wyparują w jednej chwili.
Czasem tak bywa. I przyznaję – w takich kryzysowych momentach odstawiam wszystkie rzeczy, które nie muszą być wykonane na już, na przykład wpisy na blog. Przechodzę w tryb oszczędzania resztek energii.
Przez moment zastanawiałam się, czy wobec tego jest sens pokazywać wpis, którego najwyższą wartością jest po prostu odpoczynek i spokój, zwłaszcza jeśli tak szybko się zdezaktualizował?
Ale może właśnie dlatego ten wpis ma rację bytu. Przypomina, że są w życiu naprawdę dobre, spokojne dni, a my mamy prawo ich szukać i je sobie stwarzać. Nie ważne w jakim dołku jesteśmy.
Mam nadzieję, że Twój początek jesieni jest spokojniejszy i możesz się nim delektować bez przeszkód – ja doładowuję się energią kiedy tylko mogę i powoli, powoli wracam na dobre tory! A dziś zapraszam Cię na wspomnienie pięknego schyłku lata. <3
Sobota – pierwszy dzień tutaj
Jak dobrze jest czasem pozwolić, by naszymi jedynymi zmartwieniami stało się co będzie jutro na śniadanie i jak nie wpuścić much do domu. I na nicnierobienie, które nie jest obarczone presją wystarczająco efektywnego odpoczynku.
Można wtedy zrezygnować (uwaga, tylko dla czytelników o mocnych nerwach) nawet ze spaceru w pięknym miejscu o zachodzie słońca, z tego błahego powodu, że się nie chce i nie rozczarować się sobą.
Sobota rozpoczęła się pochmurnie. Przywitało nas zasępione niebo pełne krzyczących ptaków i wilgotne od nocnej ulewy powietrze. Jak dobrze, że mieliśmy zamówione śniadanie rano… to był najlepszy motywator, by wyskoczyć spod ciepłej kołderki i już przed dziewiątą wychylić nos za drzwi.
Idąc na śniadanie w zasadzie pierwszy raz zobaczyliśmy miejsce na żywo – dzień wcześniej przyjechaliśmy późnym wieczorem, kiedy nie było już nic widać. Czy my trafiliśmy do krainy z Wiedźmina??
Nie wiedzieliśmy, jakie śniadania nas czekają – tylko tyle, że będą dla nas w wersji roślinnej. Są wyśmienite i tak różnorodne, że zapewne wrócimy dwa razy szersi niż wyjechaliśmy. Nawet jeśli tak, nie będę żałować.
Wsiadamy w samochód i jedziemy na spacer, leniwą kawę i zakupy do okolicznego miasteczka. W przyrynkowej księgarni wybieram sobie Krótką historię filozofii – przywożenie z wakacji jakiejś książki to już tradycja!
Ale niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego w żadnym mniejszym mieście nie można się napić dobrej herbaty? Zawsze dostaje się wrzątek i torebkę Liptona lub Vitaxa, czasem na cały, półlitrowy dzbanek. To jest mój smuteczek każdej podróży po kameralnych miasteczkach.
Ale nie, na zdjęciu niżej nie jestem smutna. Tak z reguły wygląda moja neutralna mina. Przez lata mnóstwo razy odpowiadałam na pytania od obcych ludzi „czemu jestem taka smutna”. W rzeczywistości, wewnątrz mnie panuje radość. True story!
Spacerujemy po rynku, zwiedzamy dziedziniec zamku, poza księgarnią zaglądamy jeszcze do… centrum chińskiego, w którym na dwóch piętrach można kupić wszystko – od ubrań, przez wstążki do pakowania i artykuły papiernicze, aż do wielkich, plastikowych zwierząt. Słowem – Aliexpress stacjonarnie. Takie atrakcje w Nidzicy, jeśli ktoś szuka.
Nie udaje mi się oprzeć notesikom, wstążkom, których używam do pakowania zdjęć dla klientów (jeee! nowe kolory! :D), sweterkowi we flamingi i skarpetkom w jeże dla mamy. I jeszcze kilku drobiazgom dla przyjaciółek. Mój minimalizm, a może i zdrowy rozsądek, zostały chyba w Warszawie. Przywozicie sobie pamiątki z podróży?
Przed czternastą zaczyna się wypogadzać, a my wracamy na zupę, drogami jak z bajki. Och, jak doceniam komfort wakacji z posiłkami na miejscu… Wyznaczają rytm dnia i uwalniają od myślenia o jakichkolwiek powinnościach.
Po obiedzie od razu przystępujemy do głównej czynności wyjazdu, czyli wygrzewania się z książką na słońcu. Co z tego, że zimno – od czego są dwie bluzy i koc? Przez kolejne dwie-trzy godziny czytamy, popijamy herbatę i głaszczemy przybiegające do nas pieseły!
No dobrze, Kamil dodatkowo ćwiczy jeszcze swoje L-przysiady, opracowuje trasę trekingu po powrocie (bo niedługo czeka go Harpagan) i gra na gitarze. Ja jestem większym leniuszkiem. Rozpływam się w spokoju ducha. O tu, tu siedzimy:
Wieczorem kolacja (absolutnie przepyszna!), krótki spacer wokół terenu i karmienie królików mleczami z łąki. Po jedzeniu planowaliśmy spacer z pięknymi widokami o zachodzie słońca. ALE TU TEŻ JEST TAK PIĘKNIE… Nie chce nam się ruszać. Zostajemy.
Zmęczeni jedynie świeżym powietrzem o 20:00 jesteśmy w łóżku. Ja z książką (tym razem Kod duszy) i notesem, w którym piszę ten tekst. Obejrzelibyśmy film, ale jesteśmy już zbyt znużeni, Kamil łapie pierwsze senne drgawki. Dobranoc.
Niedziela w mazurskim raju
Mokre buty suszą się teraz przed drzwiami, bo przed chwilą łaziłam po zaroślach, szukając kropel porannego deszczu na trawie.
Dzień znów rozpoczyna się królewskim śniadaniem, potem poranne głaskanie kóz i karmienie rodziny królików mleczami z łąki. Trudno uwierzyć, że tak leniwie może płynąc czas. Żadnych planów, żadnych oczekiwań. Błogość to najbardziej pasujące słowo.
Mamy w pokoju wiklinowy fotel. Kamil wystawia mi go w krainie Sapkowskiego, to znaczy przed naszym domkiem. Wiklinowy fotel stoi na słońcu, z widokiem na motyle, krzewy i szumiące drzewa, a ja siedzę, czytam i zatapiam się w słowach albo w dźwiękach i widokach na przemian.
Czytam Kod duszy Jamesa Hillmana – świetna lektura. Na ten tytuł trafiłam przypadkowo w Empiku na tydzień przed wyjazdem. Jest o odnajdywaniu i rozpoznawaniu swojego powołania w życiu. Z pewnością będę pisać o niej więcej, bo ta książka jest niesamowita!
Tak się złożyło, że Kamil kończy akurat Gdziekolwiek jesteś, bądź Kabat-Zinna, a tam? Nawiązanie do Hillmana. Mamy tak nieustannie – w książkach, które synchronicznie czytamy, często są wzajemne nawiązania. Nawet jeśli jakąś lekturę wybiorę spontanicznie, jak na przykład Kod duszy, okazuje się ona brakującym puzzelkiem.
Co kilkanaście minut głaszczę Rafiego, zwanego przez nas Niedźwiadkiem, który po kąpieli w rzece przybiega do mnie na należną mu dawkę pieszczot. Jest duży i masywny, nieznajomego szczekaniem potrafi wprawić w grozę. Ale co z tego, skoro ma cudowny charakter i najbardziej rozczulające uszy pod słońcem, które dyndają mu beztrosko, kiedy idzie?
Najsłodsze uszy świata!!!
I siedzę tak z widokiem na ten świat przedstawiony Wiedźmina i z herbatką obok, czekam aż Kamil dołączy do mnie z gitarą. Patrzę jak wiatr przywiewa deszczowe chmury, które albo popłyną dalej, albo zmienią nam aurę na bardziej posępną.
Serio. Brzmi, jakbym siliła się na jakiś poetycki opis, ale to właśnie teraz robię. A żeby nie było za poetycko – zaraz idziemy na zupę! (edit: była pomidorowa jak z dzieciństwa!)
Po powrocie ruszamy poeksplorować bliskie tereny. Wiatr rozwiewa polne kwiaty i gałęzie drzew, które mijamy. Niebo całe w chmurach. Idąc duktem wśród pól, docieramy do sąsiedniej wioski i zaraz zawracamy, bo… tak, niedługo kolacja. Do kolacji zdążymy jeszcze zagrać w planszówki i trochę pomantykować.
Uau! Jadłam najlepsze na świecie kotlety – z kapusty! Wszystkie dania są tu przepyszne, domowe, świeże i – co wcale nie jest wszędzie normą – zdrowe. Dla nas dodatkowo w wegańskiej wersji, ale słyszymy, że serwowane na śniadanie placki i naleśniki bez jajek ucieszyły też innych urlopowiczów.
Może jesteście ciekawi co to za cudowne miejsce, z takim spokojem, pięknymi widokami i roślinnym jedzonkiem na Mazurach. Obiecuję, że niedługo pojawi się post przedstawiający ten raj na ziemi.
Poniedziałek i hefalumpy
Typowe dla tej krainy Sapkowskiego dźwięki to: po pierwsze i oczywiste – bzyczenie much. Są wszędzie i nie dają spokoju!
Po drugie – hefalumpy. Niewprawny słuchacz może pomyśleć, że to po prostu jelenie na rykowisku. Ale my wiemy, że to hefalumpy ze Stuwiekowego Lasu Kubusia Puchatka. Ryczą od zmierzchu do późnego wieczora.
Po trzecie – szum gałęzi na wietrze. Cudowny i kojący. Głowa odpoczywa, bo szum wywiewa z niej wszystkie niepotrzebne myśli. Zostaje tylko spokój.
Po czwarte: Wilcza zamieć, którą Kamil gra na gitarze. Znacie ten motyw z Wiedźmina? (Kiedy my się wybierzemy na ten musical do Gdyni?!)
Po piąte – szczekanie psa. Poranne, by go wypuścić, i wtedy, gdy wypuszczony biegnie do swojego kumpla Piegowatego, zamkniętego w zagrodzie, by powkurzać go samą swoją obecnością po drugiej stronie płotu (wtedy szczeka Piegowaty). I jeszcze na przyjeżdżających. Oraz oczywiście szczekanie Niedźwiadka, gdy wkurza go Piegowaty.
I jeszcze plusk rzeki, do której co raz to wpada jeden i drugi (na zmianę), by potem przybiec mokre i szczęśliwe na głaskanie. Oczywiście pojedynczo, zaraz po sesji radosnego biegania pod zamkniętą furtką tego drugiego.
Po siódme – najrozmaitsze świergoty, piski i krzyki ptaków oraz furkot ich skrzydełek. Furkoczą nad głowami i wydają takie dźwięki, jakich nie potrafi przypisać do obrazu odpowiedniego ciałka niewprawny w rozpoznawaniu dźwięków natury mieszczuch, taki jak ja.
Po ósme stukanie dzięcioła, ukrytego gdzieś w gałęziach kilka metrów od nas. Tak, dzięcioła rozpoznaję.
Nawet cisza tu ma swoje specyficzne brzmienie.
Wtorek – po prostu dobrze
Zaczyna się nasz ostatni dzień tutaj. Dzięki uprzejmości gospodarzy, możemy zostać do wieczora. Jest pięknie, ciepło i spokojnie, w powietrzu czuć już zmierzchające lato…
Nie piszę wiele, bo chcemy na maksa wykorzystać ten dzień. Nie rozpraszać się ubieraniem w słowa tego, jak nam tu dobrze. Po prostu być, znów bez żadnych wobec siebie i świata oczekiwań. Spędzić dzień MIŁO.
Nie wiem kiedy to słowo stało się jakimś synonimem nudy, życia we własnej, wąskiej strefie komfortu i poczucia niewystarczalności. Czy naprawdę zawsze muszą być fajerwerki, żebyśmy mogli poczuć satysfakcję? Czy nie może nam wystarczyć do szczęścia po prostu dobry dzień?
Nawet to nasze korzystanie „na maksa” to nie presja, ale uważność. To bycie i czucie. Nic więcej nie trzeba.
Noski piesełków są najsłodsze na świecie!
Wiem, że ten wpis nie był najbardziej treściwy w dziejach Zenbloga. Ale taki też był nasz wyjazd. Był jak taki dobry dzień, o którym pisałam wyżej.
Pożegnał nas zachód słońca i okrzyk szerokiej drogi od Pań Kucharek i od Gospodarza. Kamil pyta: – Wypoczęłaś? – a ja zanurzam się głębiej w samochodowym fotelu i już zastanawiam się, kiedy tu wrócimy…
Hej!
Mam nadzieję, że udało mi się przez zdjęcia przekazać choć trochę tej dobrej, ciepłej energii końcówki lata…
Życzę Ci (i sobie samej) spokojnej i pięknej jesieni. A jeśli zaplanowałaś na ten czas jakieś wyzwania, przełomy i ważne rzeczy, niech będzie hojna i doda sił do realizacji tych planów!
– Aneta
Niebawem na Zenblogu:
– Gdzie na wegańskie wakacje na Mazurach?
– Notatki z marginesów – o mocy popełniania błędów
– Bank zdjęć na październik
Możesz zajrzeć również tutaj:
{% if ( text || title ) { %}
{% if ( commentsCount ) { %}
// @todo 'overlay' should be dynamic value `grid_img_text_below_comments_count_style`
{{ commentsCount }}
{% } %}
{% if ( title ) { %}
{{ title }}
{% } %}
{% if ( grid.showOptionalText && text ) { %}
{{ text }}
{% } %}
{% } %}
Możesz polubić fanpage Zenbloga i śledzić blog w serwisie Bloglovin’ i na Instagramie. Będzie mi miło, jeśli dołączysz do obserwujących lub podzielisz się tym wpisem z innymi.
Artykuł Dziennik z Mazur | Wrzesień 2018 pochodzi z serwisu ZenBlog.pl.